wtorek, 6 listopada 2012

siedemdziesiąt sześć piegów

Godzina trzecia w nocy to martwa godzina. Najczęściej rozmawiamy właśnie wtedy, bo jesteśmy zbyt zmęczeni by kłamać. O trzeciej w nocy jest zawsze za wcześnie lub za późno na cokolwiek, co zechcesz robić. Nikomu nie jest wtedy dobrze. Mówisz, że mam opanować złość, ale nie jest mi wszystko jedno. Dobijasz mnie swoimi słowami, uświadamiając, że wszystko staje się trudne, kiedy się chce posiadać różne rzeczy, nosić je ze sobą i mieć je na własność. Wcale nie chcę abyś gdziekolwiek wyjeżdżała.
- Uśmiechaj się, mój przyjacielu, szeroko się uśmiechaj, choćbyś nie wiadomo jak paskudnie czuł się w środku - cytujesz słowa swojego ulubionego pisarza, choć widzę jak w kącikach twoich oczu czają się łzy. Nawet tęczówki przybrały inny kolor. Wykrzywiasz usta w niemrawym uśmiechu. Nie chcę być sam. Nigdy nie chciałem być sam. Kurewsko tego nienawidzę. Dobrze o tym wiesz, jednak to nie ma znaczenia. O wszystkim informujesz mnie dzisiaj, bo później może już nie być okazji. Za dużo wiadomości jak na jeden wieczór. Kiedy spotkasz pewnego dnia kogoś, kto całkiem odmieni twoje życie, nie chcesz by zostawiał cię chociaż na miesiąc. Zwłaszcza jeśli odnowił twoją wiarę w ludzi, we własne siły, poczucie wewnętrznej mocy. Wyciągnął cię z tego bagna w którym zatapiałeś się od dłuższego już czasu i poprowadził nową drogą. Co ważniejsze - szedł zaraz obok ciebie. Wariuję, bo boję się, że nie wrócisz. Idiotyczne. Próbujesz odwrócić wzrok. Udać, że mnie nie widzisz, ale ja wiem, że chcesz by to wszystko było normalne jak wcześniej. Bo tych pięknych chwil, które spędziliśmy razem nie da się zapomnieć. Nie chcę iść spać, bo nie powiedziałaś mi o której masz samolot, więc do rana żyję w obawie, iż po cichu wymkniesz się z mojego domu. Wszystko wygląda jak tania tragedia, choć przecież nikt nie ucieka na drugi koniec świata. Ostatnio zbiegi okoliczności są żenująco popierdolone.

***

Wcześniej opowiadałaś o waszym wieczorze. Szczerze mówiąc nie spodziewałbym się tego po tobie, aczkolwiek w końcu sam nie jestem lepszy. To dla ciebie tylko przygoda. Żaden związek, żadnych zobowiązań. Wziął cię do restauracji niedaleko stadionu, która w niczym nie przypominała małej kawiarni. Wasze spotkanie przy kawie, zamieniło się w wykwintną kolację przy świecach. Był inny niż wszyscy faceci. Romantyk z chamskim spojrzeniem, choć mimo wszystko wyglądał niewinnie. Na widok jego uśmiechu każdej pannie poprawiał się humor. Kapitan zawsze będzie w centrum uwagi, zwłaszcza jeśli to przystojny kapitan. Dla ciebie niekoniecznie liczył się zawód. Kiedy się poznaliśmy, trudno było ci przebrnąć nawet przez wszelkie dotyczące piłkarzy stereotypy. Nie interesuje cię grubość jego portfela, tygodniowe zarobki ani autograf. Śmiejecie się. I ty wtedy jak zwykle brudzisz się kroplą wina, z tym, że teraz jesteś rzeczywiście śliczna, piękna, wybuchasz tym pięknem, ono bije ci z oczu, palców i zębów, z tej drobnej figury, z grzywki, z poobijanych kolan. On to dostrzega. Macie przed sobą cały wieczór, macie tyle wspólnych tematów, że trudno nie zauważyć również twojej urody. Dwie tęczówki paraliżują twe zmysły. Po raz pierwszy od wielu miesięcy ktoś patrzy na ciebie nie jak na przedmiot, nie jak na piękną kobietę, lecz w sposób nieuchwytny, jakby przenikał na wskroś twoją kruchość, twoją niezdolność do walki ze światem, nad którym pozornie dominowałaś, choć tak naprawdę niczego o nim nie wiedziałaś. Ale znaliście się zbyt krótko, więc było to jedynie pożądanie. Nie byłaś uległa, Vermaelen musiał i tak nieźle się namęczyć by przekonać cię do owego pomysłu. Pewno przez chwilę w głowie przemknęła ci myśl, jak diabelsko wredna jesteś, skoro wsiadasz do taksówki z żonatym Belgiem. O tyle dobrze. Przynajmniej nie będzie kierował pijany. Jesteś mistrzem chorych znajomości, których nie rozumiesz. To właśnie ty. Kiedy poukładasz sobie całe życie, dobiega cię potrzeba wpakowania się w jakąś totalną patologię, upicia się z rozpoznawalnym piłkarzem oraz spędzenia z nim nocy w hotelu. Może po prostu chcesz odreagować, póki jeszcze masz okazję.
- Przecież się nawet nie znamy - uśmiechasz się, upijając łyk czerwonego wina. Chcesz zapalić, ale tabliczka w lokalu głosi, iż to niemożliwe. Złamałabyś przepis, lecz nie wypada.
- Zawsze możesz mi o sobie opowiedzieć - wzrusza ramionami, uśmiechając się ciepło. Ma w sobie coś niezwykłego, ale do tej pory nie możesz rozszyfrować co to jest. Czy to te wystające kości policzkowe, czy kolor oczu, czy może coś w charakterze. Wzdychasz cicho, gładząc materiał spodni. Gdyby powiedział, że idziecie do dosyć wykwintnego lokalu z pewnością ubrałabyś się inaczej. Albo nie zrobiłabyś tego wcale, gdyż po prostu nie przyjęłabyś zaproszenia.
- Ja? Ja jestem obrzydliwie zwyczajna, Thomasie. Nie mam figury modelki, nie siedzę z ciepłą czekoladą na parapecie, patrząc smętnie przez okno. Nie śledzę hitów mody, nie układam fryzury przez pół godziny. Najprawdopodobniej nie potrafiłabym ciebie rozbawić czy zaskoczyć jakimś kreatywnym pomysłem. Potykam się o własne sznurówki. Po prostu jestem. Taka zwyczajna, przewidywalna, nudna do obłędu - opowiadasz,  choć w życiu nie nadałbym ci takich cech, jakimi siebie określasz. Nie możesz być taka z prostego powodu - Vermaelen nie lubi nudnych kobiet. Choć wybrałaś się z nim tylko dlatego, że chciałaś porozmawiać z kimś, z kim nie jesteś związana uczuciowo, to przyznajesz w duchu, że jakaś część twojej osoby pragnie się zaangażować, chce znaleźć się w jego ramionach, gdy inna część nalega na stosunki koleżeńskie. Podoba ci się także jego akcent. 
- Zaczekam przed wejściem - mówisz, kiedy on płaci rachunek. Chcesz zdobyć parę sekund na odpalenie papierosa, wreszcie na świeżym powietrzu. Zaciągasz się dymem, trochę trzęsąc z zimna, bo chłód w Londynie przychodzi o wiele szybciej. Gdy wreszcie znajduje cię przy postawionej popielniczce, gasisz niedopałek, a resztka siwego dymu miesza się z ostrym powietrzem. Chwyta twoją dłoń, prowadząc do samochodu. Zimne dłonie to podobno przypadłość ludzi nerwowych i bardzo wrażliwych, neurotyków. Nie mam pojęcia ile w tym prawdy. Jedziecie w kompletnej ciszy pod wskazany adres.
- Przepraszam, mógłbym prosić o pana autograf? Jestem kibicem Arsenalu - przerywa taksówkarz, co przypomina ci o tym z kim jedziesz. Szczerze mówiąc, rozmawiało wam się tak dobrze, że Thomas mógłby pracować na kasie jakiegoś hipermarketu i byłoby to bez znaczenia. Chłopak składa zamaszysty podpis na kartce notatnika, wywołując szeroki uśmiech u mężczyzny, płaci i wreszcie możecie wyjść. Nie masz pojęcia ile czasu od chwili zameldowania mija, kiedy wpadacie sobie w objęcia. Ledwo otwieracie drzwi pokoju, a ty już czujesz jego usta na szyi i mógłbym przysiąc, że czujesz się z tym równie dobrze co i źle. Mimo wszystko nie masz pretensji do siebie, gdyż to chłopak podobno jest w związku. Nie ty. Trudno przychodzi mi słuchanie dalszej części wydarzeń. Gdy wasze wargi odrywają się od siebie na moment, patrzycie na siebie nieco zszokowani.
- Ej, co robisz? - pytasz, kiedy wsuwa dłoń pod twoje spodnie, składając kolejne delikatne pocałunki na twych ustach. Chichrasz się, najzwyczajniej w świecie się z niego nabijasz, co nieco zbija chłopaka z tropu. Kręcisz głową z rozbawieniem. - Myślałam, że was piłkarzy stać na coś więcej - dodajesz, nadal cicho chichocząc. Vermaelen pojmuje o co chodzi, ręką zsuwa wszystko co leży na komodzie, nie zważa na potłuczone dekoracje, potem podnosi ciebie i na niej usadawia. Jesteś lekka, nie ma z tym żadnych problemów. Wszystko dzieje się tak szybko, tak gwałtownie, i już koniec, ściąga z ciebie sweter, pod nim nie masz nic tylko biustonosz, ale i z nim radzi sobie równie bezproblemowo. Twoja skóra jest tak blada, że świeci w ciemności. Pewno dostrzega też twoje delikatne piegi, masz nimi obsypany dekolt i twarz, na policzkach dokładnie siedemdziesiąt sześć. Siedemdziesiąt sześć piegów. Wiem, kiedyś liczyłem. Potem dzieje się to co powinno, kiedy facet spragniony seksu emanuje zapachem testosteronu, kwitnącymi feromonami. Jest za późno by stchórzyć, więc ulegasz, wasze ciała łączą się w jedność. Dyszy miarowo, a ty mruczysz mu do ucha z rozkoszy. Przez głowę przebiega ci tysiąc myśli, lecz zabijasz je zwrotem no i co z tego. Znacie się parędziesiąt godzin. No i co z tego. Ma partnerkę. No i co z tego.  Tak nie wypada. No i co z tego. Z resztą nigdy nie należałaś do dobrych, grzecznych dziewczynek. To szczególnie mi się w tobie podobało. Gdy uczucie rozkoszy się kończy, gdy kładziesz się w ekstazie na łóżku, a chłopak udaje się pod prysznic, powoli zbierasz swoje rzeczy. Wsuwasz na smukłe ciało ubranie, a rozczochrane włosy związujesz sprawnie w koka. Uważasz, że było miło. Jak sobie tak pomyślisz, to rzeczywiście było miło. Przez kilka głupich, przezroczystych, podartych już teraz na kawałeczki jak nieważne dokumenty, momentów. Śmiejesz się sama do siebie, myśląc jak to będzie, kiedy znowu któregoś dnia spotkacie się w ośrodku treningowym albo na stadionie. Może będzie miał cię za dziwkę, ale przecież nigdy nie przejmowałaś się opinią o sobie. Ani nią nie jesteś. Znajdujesz skrawek pomiętego papieru, pisząc szybko, koślawymi literami:
Dziękuję, dobrze się bawiłam. Pozdrów żonę. Widzisz co się stanie, jak dasz szansę facetowi? A, no i wspominałem już, że bywasz wredna? Uśmiechasz się delikatnie pod nosem, po cichu, na palcach wychodząc z jego życia...


***

Stoimy w uścisku dobre ponad dziesięć minut. Naprawdę nie chcę cię wypuszczać z objęć. Nie mogę się ogarnąć. Wiesz, chciałbym by ktoś wiedział co sprawia mi przyjemność. Co lubię jeść, pić. Jakie jest moje ulubione ciasto, jaka potrawa, jak zupa, jaki kocham smak lodów. Jakie lubię przyprawy, ile łyżek cukru. Z ilu łyżeczek robię sobie kawę. Czy piję ja z mlekiem, bądź bez. Chciałbym by wiedział co uważam na temat świata, Boga, zmarłych. Jakie mam poglądy, jaką lubię słuchać muzykę. Ty wiesz to wszystko, ale znikasz.  Jesteś wspaniałym człowiekiem, moim ulubionym. Dlatego nie mogę się z tym pogodzić.
- Sześć miesięcy to nie tak długo, zobaczysz - mówisz, choć doskonale wiem, iż oboje w to nie wierzymy. Znów uśmiechasz się krzywo, trochę na siłę. Chciałbym cię zatrzymać, jednak to niewykonalne. Mam gulę w gardle, a w nozdrzach czuję zapach twojego szamponu do włosów. Mogę się założyć, iż czujesz się sto razy gorzej. Niczym rozdeptana kaszanka na chodniku. W końcu przed tobą kolejny problem - wracasz do Polski przez swoją mamę. Już trochę temu przyznałaś się, że zdiagnozowali u niej raka. Teraz rokowania wylicza się dokładniej. Nie chcesz zostawiać jej samej na ostatnie miesiące życia. Nie wiem za ile wrócisz.  Czy będą to cztery, czy sześć, czy dwanaście miesięcy. Przecież śmierci nie można przewidzieć co do dnia, a jeśli po tym okresie nadal wszystko będzie w miarę w porządku, to nie przyjedziesz nagle do Anglii. Przepraszasz po raz kolejny, choć nie masz za co. Ja za to najwyraźniej jestem egoistą, skoro z chęcią poleciałbym z tobą tylko po to, by móc cię widywać. 
- Jak sobie to wyobrażasz, Jack? Masz przed sobą cały sezon, nie grałeś już wystarczająco długo, abyś mógł sobie tak bezkarnie ze mną podróżować - mówisz, a głos ci się łamie. Jak zwykle miasz rację. Przytulam cię jeszcze mocniej, muskam twój czubek głowy. Chciałbym móc cię jakoś pocieszyć, zapewnić, że wszystko się ułoży, ale nie jestem w stanie. Nie chcę zostawiać ciebie z całym tym gównem. 
- Jas, chodzi o to, żebyś ty na mnie liczyła. Żebyś wiedziała, żebyś zawsze wiedziała, że masz na świecie człowieka, do którego w każdy dzień, w każdym stanie i o każdej godzinie możesz przyjść... - mruczę wtulony twarzą w twoje brązowe kosmyki. Boję się jak wytrzymasz to, gdy rodzicielka będzie musiała odejść. Nigdy nie czułem się tak podle. Nie wiem czy wytrzymam długo, bo nie wiem ile to jest długo. Nie znam granic swoich, ani twoich możliwości. Gdybym je znał, trzymałbym się od nich z daleka.
- Wiem, Jackie. Będę dzwonić, wrócę przecież, jak wszystko się poukłada. Ale masz się uśmiechnąć, tak dla mnie, na pożegnanie - unosisz lekko kąciki ust ku górze, a ja robię to samo, choć z niechęcią. Pewnie znów widzisz te moje dołeczki, które tak bardzo lubisz. Ja dostrzegam te piegi, nadal siedemdziesiąt sześć. Jest tyle rzeczy o których  chciałbym ci teraz powiedzieć. O tym, że nie chcę twojej przyjaźni tylko ciągle czegoś więcej. O tym, że chciałbym być przynajmniej na ten jeden wieczór na miejscu Thomasa, bo chyba znaczysz cholernie dużo. Niech szlag trafi tamtą szatynkę. Jesteś mi potrzebna. Na spacer, na piwo, na deszcz, śnieg czy słońce. Przestałem to kontrolować. Chciałbym znów upić się dziś wieczorem, jak co dzień oglądnąć z tobą film, nie pamiętać że nabroję cokolwiek, ale przez lotnisko przeprawia się milion ludzi, chyba cię kocham i tu stoję jak pojeb.  Zawsze będę cię kochał. Nawet jeśli się okaże, że nie istniałaś, ale zaraz, to niemożliwe, bo istniałaś, nadal stoisz przede mną. Co to będą za wieczory bez twojego śmiechu? - Jak będzie ci się nudzić, to możesz czasem wejść na Skype. 
- Jak będzie mi się nudzić to sobie pogram na Xboxie. Chcę po prostu z tobą jeszcze gdzieś wyjść, nie wiem. Na spacer - warczę zły, świadom, iż to bez sensu, bo właśnie całujesz mnie w policzek na pożegnanie, ocierasz szybko łzy i chwytasz za torbę, by pójść w stronę sali odpraw. Patrzę tylko jak machasz mi, odchodząc. Przełykam ślinę. Najbardziej będę tęsknił za butami w przedpokoju. Za odsuwaniem się od siebie w nocy, bo jednak niewygodnie tak zasypiać. Za objęciem w kuchni, udawaniu zaskoczenia podczas mieszania sosu. Za przychodzeniem do ciebie do domu i wołaniu gdzie jesteś, bo twoje mieszkanie z pewnością jest za duże. Nawet nie masz pojęcia, co to jest: samotność, cisza, wilgotne ciepło poduszek sto razy obracanych, nasłuchiwanie odgłosów kroków i samochodów na ulicy i te pieprzone ptaki, które jednak śpiewają, wreszcie można zamknąć oczy i zapomnieć… że czegoś mi brakuje. Nie wiem czy to jest miłość, czy to jest przyzwyczajenie. Nie wiem, czy chcę wyjść teraz, czy patrzeć jak znikasz za szklanymi drzwiami. Nic nie wiem. 
- Pamiętasz? Razem na zawsze, razem do piekła - śmiejesz się w ostatniej chwili. Szkoda, że jutro już się nie zobaczymy. Z pewnością wyglądałabyś ładnie. 

Autorka: A co jeśli wam powiem, że to już koniec? Gdzie jesteś miało być krótkie i wyszło krótkie, tak więc dotarliśmy do zakończenia. Dziękuję wam za wszystkie pozytywne komentarze. Szczerze mówiąc, byłam pewna, że to opowiadanie będzie czytane przez dwie osoby na krzyż. Szczególne podziękowania dla i Nat, bo wasze opinie oraz wasze własne dzieła naprawdę są dla mnie ważne! No i dla ciebie Klef, bo spamujesz mi piłkarskimi gifami i to dzięki tobie wróciłam do pisania ff. Za ile wrócę z czymś nowym nie mam pojęcia. No właśnie. Będziecie bardzo zawiedzione, jeśli w kolejnym opowiadaniu zmienię drużynę na Borussię Dortmund? Jak na razie zostawiam was z pięknymi, kochanymi, uroczymi, najlepszymi dołeczkami JW10.


sobota, 3 listopada 2012

oh captain, my captain

Może rzeczywiście popełniłem błąd o niczym więcej ci nie mówiąc. Może rzeczywiście, powinniśmy o tym rozmawiać, by cały mój kolejny związek nie rozpadł się, gdyż znalazłabyś jakieś magiczne rozwiązanie albo chociaż nie pozwoliłabyś robić głupstw. Jednak do tej pory udawaliśmy, że wszystko jest po staremu, a ty nie zadawałaś pytań o jej osobę. Poszedłem spać chyba o czwartej rano z myślą, że posiadasz jasność etyczną. To znaczy, że posiadasz jasność co do etycznego wymiaru każdej sprawy. Ja czegoś takiego nie mam. Czasem po prostu nie wiem, co jest moralne, a co nie. Takie psychiczne niechlujstwo. I dlatego wszystko skończyło się wcześniej niż mógłbym przypuszczać. Ile razy jeszcze poczuję się tak, jakbym zaczynał kompletnie nowy rozdział? Ile razy będę musiał dochodzić do siebie po tym, jak wszystko  na czym się opierałem, zostało spode mnie wyrwane? Choć dni na ogół mijały spokojnie, to brakowało mi jej ciemnych tęczówek i dźwięcznego uśmiechu, i chyba naprawdę byłem kretynem tęskniąc za czymś, co potrwało zaledwie trzydzieści dni oraz składało się z pięciu miesięcy wcześniejszej znajomości. Zero szans na przetrwanie, skoro znudziliśmy się sobie po tak krótkim okresie. Na siłę chciałem zapewnić sobie nową rozrywkę. Nagle zdajesz sobie sprawę, że wszystko się skończyło. Naprawdę. Nie ma już powrotu. Czujesz to. I próbujesz zapamiętać, w którym momencie to wszystko się zaczęło. I odkrywasz, że zaczęło się wcześniej niż myślisz. Dużo wcześniej. I to w tej chwili zdajesz sobie sprawę, że to wszystko zdarzyło się tylko raz. I nieważne jak bardzo się starasz, nigdy nie poczujesz się taki sam. Nie będziesz nigdy czuć się jak trzy metry nad niebem... Nic nie uszło twojej uwadze. Kiedy wreszcie pojawiłaś się w ośrodku treningowym, zajmując miejsce na plastikowym siedzeniu, widziałem twoje podejrzliwe spojrzenie. Siedziałaś mało zachwycona faktem, iż spędzisz południe na oglądaniu spoconych piłkarzy i mnie, nieszczególnie w humorze. Przecież byłaś niemal pewna, iż powrót do gry nada mojemu życiu nowe znaczenie, a tym razem denerwowała mnie nawet długość trawy i sznurówek. A przecież kibice czekali. Trener czekał. Koledzy z drużyny czekali. I ja. W szczególności. Nie wszystkich zawodników zdążyłaś poznać, choć pewno niektórych kojarzyłaś także z ekranu telewizora. Kiedy wyszliśmy na boisko chyba pierwszy podbiegł do ciebie Wojtek, witając się ciepło, bo akurat z nim dogadywałaś się doskonale. 
- Jaśmina? Jezu, nie widziałem cię chyba od wakacji! - zaśmiał się, obejmując twoją kruchą sylwetkę ogromnymi ramionami. W uścisku wysokiego na metr dziewięćdziesiąt sześć bramkarza wyglądałaś jak dziecko. Odwdzięczyłaś się wesołym uśmiechem, wyraźnie zadowolona. Kiedy na chwilę zupełnie się zagadaliście, nawet nie zauważyłaś, kiedy piłka z pełnym impetem uderzyła cię prosto w brzuch. Twoja twarz  wyrażała grymas oraz dało usłyszeć się cichy jęk, a ja jak i pewnie Szczęsny musieliśmy zachować powagę, by nie wybuchnąć śmiechem. Za nasze marne próby i tak obdarowałaś nas wyciągniętym środkowym palcem, myśląc, iż futbolówka została posłana w waszą stronę dzięki mnie. Nic bardziej mylnego. Zaraz jednak podbiegł do ciebie Thomas z miną, jakby co najmniej sfaulował cię do nieprzytomności.
- Rozumiem, że lubisz nękać ludzi, ale niekoniecznie bierz na cel naszą ładną koleżankę, panie kapitanie! - zarechotał bramkarz, klepiąc go po plecach. Opuściłaś ręce wcześniej złożone na brzuchu, bo przecież tak bardzo nie lubiłaś, gdy ktoś musiał się nad tobą litować, pytać czy nic się nie stało. Pewno wtedy chłopak i tak przepraszał cię milion razy, zdążył się przedstawić oraz zamienić parę słów, dopóki nie zawołał go trener.  Pewno znów pachniałaś papierosami i zieloną herbatą, a on to wyczuł, bo nie znosił nikotyny. Nieważne.

***

- Jack, otwórz!
- Nie ma mnie, pojechałem do Peru! - zawołałem, kiedy usłyszałem dzwonek do drzwi. Doskonale wiedziałem, że to ty. Wszędzie rozpoznałbym twój głos. Słyszę go wystarczająco często. Czasami wydaje mi się, że nawet kiedy otworzę lodówkę to zobaczę tam ciebie. Tym razem jednak za długo nie zawitałaś w moje progi, a po wcześniejszym treningu miałaś zapewne milion spostrzeżeń, których nie omieszkałaś zostawić w spokoju. Wcale nie byłem chętny na jakiekolwiek odwiedziny. Szczerze mówiąc, miałem zamiar nie wychodzić z łóżka przez resztę dnia w nadziei, iż może do tego czasu szlag trafi połowę świata i życie będzie o połowę lżejsze. Jezu, zachowywałem się jak baba. Kurwa mać, chyba nie poznaję siebie... Może cierpię na clinomanię? Kiedyś mi o tym mówiłaś. To podobno pragnienie nie ruszania się z łóżka przez cały dzień. Czasami uczucie to jest tak silne, że osoby cierpiące na clinomanię spędzają w łóżku pełne doby. Objawy clinomanii nasilają się w deszczowe bądź chłodne dni. Ten był idealny.
- W takim razie otwórz, bo przyszłam podlać ci kwiatki! - usłyszałem zza wejścia, niechętnie przekręcając zamek. Było pewne, że z tobą nie wygram. Mogłabyś spędzić na wycieraczce całą noc, przykuć się do drzewa w ogrodzie czy coś w tym stylu. Wpuściłem cię więc do środka, składając całusa na chłodnym policzku. Jak zwykle przyszłaś bez wcześniejszego uprzedzenia. Twoja pierwsza mina mówiła naprawdę dużo, gdy zlustrowałaś mnie od stóp do głów wzrokiem, patrząc jak na zwłoki. 
- Trochę tu brudno... - mruknąłem, upychając nogą torbę pod szafę, po czym powłóczyłem się do salonu. Tam też panował bałagan, porównywalny do rozmiarów huraganu czy innego zjawiska atmosferycznego powodującego chaos. Na ziemi znajdowały się rzeczy, których nigdy nie widziałem w moim domu, ani nie wiem czy powinny się w nim znaleźć. Jednym słowem - burdel. Machnęłaś jednak na to ręką, zajmując miejsce na sofie. Nadal nie spuszczałaś ze mnie wzroku.
- Wyglądasz jak rozdeptana kupa - skwitowałaś. Jasne, w końcu zawsze potrafiłaś znaleźć idealne porównania do mojej osoby i podnieść mi dzięki temu samoocenę. Pomocna Jaśmina.
- Nie mów tak do mnie.
- Wybacz, jak normalna kupa - pokazałaś mi język, krzyżując ręce na piersiach. - Jackie, do cholery, w takim stanie widziałam cię tylko wtedy jak dowiedziałeś się ile czasu spędzisz na leczeniu kontuzji. Chyba nikt nie umarł ani nie nabawiłeś się czegoś nowego, prawda? - spytałaś naprawdę przejęta, w duchu pewno myśląc o tej szatynce, która na moment zawładnęła moim sercem i spowodowała parę zmian. Ale nie pytałaś. Zawsze dziwnym sposobem omijaliśmy te tematy, jakbyś się ich obawiała. Nawet nie zwróciłem uwagi na to, iż po raz kolejny zdrabniasz moje imię, a przecież zawsze mnie to irytowało. Mógłbym zrobić zdumioną minę, rzucić ale w jakim stanie? przecież wyglądam tak jak zawsze jednak pierwsza lepsza koszulka oraz nieco ubrudzone dresy, w akompaniamencie wszechobecnego bałaganu, nie komponowały się zbyt wiarygodnie.
- Rzuciła mnie - wypaliłem, sam nie wiem czemu. Zastygłaś z rozdziawionymi ustami, a z gardła wydobyło się krótkie ohh. Wlepiłem wzrok w brązowe panele, kontynuując. Nie było sensu czekać na twoją większą reakcję  bo i tak zapytałabyś dlaczego. - Wszystko po prostu prysło. Nie wiem - wzruszyłem ramionami. Zamrugałaś parokrotnie oczyma, po czym położyłaś mi rękę na ramieniu.
- Co głupiego odwaliłeś, Jackie? - spytałaś, wiedząc, iż nie powiedziałem jeszcze wszystkiego. Westchnąłem. 
- Przespałem się z inną - odparłem, choć nawet nie chciało mi przejść to przez gardło. Tak prosty, znany wszystkim scenariusz. Ty tylko pokiwałaś głową, przytulając się do mojego ramienia. Liczyłem na jakieś prawienie morałów, twoje teksty na temat mężczyzn albo przynajmniej solidny opierdol. Nic z tych rzeczy. Sięgnęłaś po pilota, włączając losowy program. To miał być nasz wieczór. Taki sam jak te ostatnie, bo prawdę mówiąc nasze życie wcale nie należało do koniecznie ekscentrycznych, barwnych i pełnych rozrywki dwadzieścia cztery godziny na siedem. - Nawet mnie nie wyzwiesz od kretynów? - popatrzyłem na ciebie z nadzieją. Wielokrotnie bardziej chciałbym to usłyszeć, niż widzieć twą obojętność. To trochę mnie zabolało.  W sumie nawet walenie łbem o ścianę mniej boli, niż przyglądanie się temu, jak głupio postępowałeś. 
- Wyglądają jak ciasteczka, smakują jak ciasteczka, ale to frajerzy - zaczęłaś przedrzeźniać reklamę z ekranu telewizora, by po chwili wzruszyć ramionami. Nawet na mnie nie patrzyłaś. Byłaś zła. - Wszyscy jesteśmy frajerami, Wilshere. Dobrze o tym wiesz. Twoje zachowanie chyba tłumaczy jej reakcję, prawda? Nie ma o czym tu mówić - miałaś rację. W twoim słowniku słowo zdrada nie miało przypisanego znaczenia. Nie pojmowałaś czegoś takiego, choć wiedziałaś, iż owe pojęcie z pewnością kłóci się ze słowem miłość. Nienawidziłaś tego słowa, zwłaszcza jeśli miało powiązanie z bliskimi ci osobami  Dlatego bardziej dręczyły mnie wyrzuty sumienia, niż decyzja szatynki. Skutki były przecież oczywistością. Bez wątpienia.
- To z mojego powodu i oboje o tym wiemy - kopnąłem jakiś przedmiot leżący pod moją stopą. - Ale jak się kogoś kocha to trzeba pozwolić mu odejść, tak? 
Oczy błysnęły tym samym zirytowaniem co wcześniej, kiedy prychnęłaś.
- Jack, do cholery... Skoro po miesiącu bycia razem, lecisz do łóżka z inną to to chyba nie jest zakochanie? Nie udawaj głupiego - odparłaś, lecz nadal nie zaszczyciłaś mnie spojrzeniem. Ton twojego głosu był chłodny i myślę, że być może przyprawił mnie wówczas o ciarki. Byłaś rozczarowana. Mógłbym przysiąc. Byłaś rozczarowana faktem, z jakim  pustym idiotą musisz spędzać wieczory. Poza tym nie miałaś pojęcia, dlaczego ludzie po rozstaniu się uważają, że to był błąd, iż kiedykolwiek się ze sobą związali. Byli dla siebie wszystkim, kochali się tak mocno jak było to możliwe, a jednak i tak żałują. Jest to głupotą, bo przecież cieszyli się sobą wzajemnie. Nie są razem, bo wybrali oddzielne drogi, powinni być zadowoleni z tego, że w ogóle spotkali taką osobę w życiu, która odzwierciedlała ich bez żadnych zaprzeczeń. Cała ty.
- Nie wytrzymam tego... - mruknąłem, opierając głowę na oparciu sofy.
Wszyscy tak mówią, a wytrzymują. Człowiek nie sznurek, wszystko wytrzyma - skwitowałaś niewzruszona. Twoja oziębłość potrafi zabijać, nie żartuję. Pamiętam jak pewnego razu opowiadałaś mi, że kiedy byłaś mała, siadałaś w piżamie przed ekranem i oglądałaś kreskówki o Superprzyjaciołach. Marzyłaś, że w niedalekiej przyszłości po prostu zmienisz się w inną osobę, co wyjaśni wszelkie twoje wątpliwości. Ukąsi cię radioaktywny pająk i wszystko skończy się dobrze, bo zaczniesz fruwać albo przenikać wzrokiem ściany. W końcu każdy z superbohaterów przed przemianą wyglądał normalnie, zanim zyskał swoje moce. Łączyło ich to, że zmagali się z czymś, czego w sobie nie znosili. Na przykład Batman walczył z mroczną stroną swojej natury. Albo facet, który potrafił zmieniać się w Hulka, nie cierpiał tego, bo wtedy wpadał w obłęd. No i bolało. Teraz chciałbym mieć wyłącznie trochę więcej rozumu w głowie.To by starczyło. 
- Już mnie nie lubisz? - zapytałem nagle.
- Co? - wreszcie spojrzałaś na mnie, tyle, że dosyć zdumiona. Twoje brwi podniosły się do góry, gdy wyczekiwałaś na odpowiedź.
- Wiem jak nie znosisz niewierności u innych.
Naprawdę obawiałem się jak bardzo moja postać uległa zmianie w twojej ocenie. Te wszystkie tanie tekściki o przyjaźni, wadach i akceptacji mogły okazać się obłudą.
- No i co. Myślę, że to po prostu nie ta. Jesteś bystry, nie zrobiłbyś tego komuś, kto by naprawdę się dla ciebie liczył. Szkoda tylko dziewczyny. Widzisz, poza tym mówiłam ci, iż miłość może się znudzić. Nie można przez dwadzieścia cztery godziny na dobę trzymać się za ręce i ciągle uśmiechać, bo drętwieją mięśnie - uśmiechnęłaś się ledwie zauważalnie. Nawet jeśli odrobinę kłamałaś co do swoich poglądów, to chciałaś przynajmniej poprawić mi humor. Mimo wszystko jesteś dla mnie jak morze. I kiedy bywam czasem w kłopotach, kiedy piję za dużo albo kiedy robię komuś krzywdę, to idę potem do ciebie i jestem z tobą i znów czuję się jak ktoś, kto wyszedł z czystej wody. I to chyba jest dla mnie ważne. Chociaż nie pozostawiasz mnie bez oceny, to tolerujesz mnie w stu procentach. Podkręciłaś głośność, by zrozumieć jakiekolwiek słowo w kolejnym, nieudolnym filmie. Znów mogłem poczuć twoje dłonie obejmujące moje ramię.
- Widzisz, to przez filmy romantyczne kobiety mają nierealne wyobrażenia o mężczyznach - powiedziałem, starając się wgryźć w fabułę owej produkcji.
- A filmy porno powodują to samo u mężczyzn - dodałaś. - Czekaj, już rozumiem. Czyli ona po prostu była słaba i za mało erotyczna jak na twoje preferencje? - zaśmiałaś się wrednie, za co zdzieliłem cię poduszką. Przewalaliśmy się chwilę po kanapie, gdyż zacząłem cię łaskotać. Odwdzięczyłaś się tym samym, przez co wylądowaliśmy na ziemi. Boże, naprawdę nie znam nikogo bardziej udanego od ciebie. 
- Właśnie. Widziałem, że zdążyłaś poznać dzisiaj naszego kapitana. Trochę cię sfaulował - powiedziałem rozbawiony, przypominając sobie wcześniejsze zajście.
- Zaprosił mnie na kawę.
- On ma żonę, Jas - zwróciłem uwagę, wiedząc czym może zakończyć się takie wyjście w twoim przypadku. Na dodatek przykładni mężowie raczej nie zabierają ledwo poznanych, ładnych koleżanek znajomych do kawiarni. Nawet w ramach przeprosin  A zwłaszcza wtedy, kiedy nowo poznana jest niewątpliwie młodsza od wybranki. 
- To tylko kawa, głupku. Przecież nie rozpieprzę mu związku. Choć w sumie... to całkiem ciekawa propozycja - zaśmiałaś się po raz kolejny, tylko żartując.

Autorka: Nie wiem do końca co z tego wyszło, bo bardzo długo męczyłam się z napisaniem czegoś nowego. Mam nadzieję, że nie jest aż tak tragicznie jak mi się wydaje. Obiecuję, że akcja niedługo się rozkręci! Zostawiam was z tą nie za dobrą świeżością, a ja nadal będę przeżywać dzisiejszy mecz Arsenal - Manchester United, a raczej Arsenal - Robin van Persie... Dobrze, że 2:1 a nie 8:2 :-)

niedziela, 28 października 2012

dwadzieścia jeden procent tlenu

Na nasze treningi zapraszałem cię milion razy i nie tylko ja. Szczerze mówiąc naprawdę nie wiem, po co wymyślałaś tyle zwinnych wymówek, wiedząc, że i tak wreszcie cię zaciągnę - choćby siłą. Owszem, nie byłaś szczególnym kibicem Arsenalu, czy jakiegokolwiek innego klubu. Może to dlatego, iż uświadamiałaś sobie, że po rehabilitacji piłka nożna znów zajmie pierwsze miejsce, zostawiając nam zwężony czas na spędzanie wspólnych chwil. A przecież tak nie lubiłaś, gdy musiałem powiedzieć przepraszam, dziś nie dam rady albo przysłać smsa otwórz sobie i poczekaj na mnie, spóźnię się. I czekałaś godzinę, dwie, do nocy. Siedziałaś z założonymi rękoma, oświetlona jedynie przez telewizor. Nie musiałaś nic robić abym widział twoje niezadowolenie. Nie trwało ono długo, bo całowałem cię w czoło oraz przynosiłem ulubione lody, a poza tym i tak nigdy nie potrafiłaś się wielce gniewać. Widzisz? To przez te dołeczki. Może naprawdę, tak jak mówiłaś, to przez nie jestem sympatyczny, co? Bywało, że nie wytrzymywałaś i zasypiałaś. Wtedy też muskałem twoją głowę, nakrywałem kocem, pozwalając obudzić się rano na kanapie. Wspominałaś, że boisz się, iż o tobie kiedyś zapomnę, choć starałaś się nigdy nie dopuszczać do siebie takiej myśli. Najzwyczajniej w świecie obawiałaś się końca naszej przyjaźni, nie mając ku temu żadnych konkretnych powodów. One pojawiły się trochę później.

*sms* od Jackie: Chciałbym żebyś teraz leżała nago w moim łóżku.
*sms* od Jas: Wiem, że miewasz dziwne fantazje ale... Jack?!
*sms* od Jackie: Kurwa, to znaczy "cześć, co słychać?". Pieprzony T9.

Pewnie właśnie wróciłaś do domu, uciekając przed ulicznym zgiełkiem, ale gdy tylko znalazłaś się w swoich czterech ścianach, znów poczułaś, że chcesz wyjść. Z każdym dniem było ci coraz trudniej zachować dobre samopoczucie: nigdzie nie czułaś się dobrze. W jed­nej se­kun­dzie chciało ci się płakać, w jed­nej chciało ci się za­bijać, w jed­nej chciało ci się um­rzeć. Roz­ważałaś biega­nie, ale nie było gdzie biegać, więc wyszłaś szybkim kro­kiem, po­cierałaś ciało i było ci zimno. Nienawidziłaś angielskiej pogody. Powoli szła jesień, więc robiło się psychicznie trudno. Rok temu, o tej porze pewnie też było chujowo. Przyszłaś do mnie bez jakiejkolwiek zapowiedzi, zdecydowanie zła oraz rozdrażniona. Nie widzieliśmy się już trochę długo. Ręce ci się trzęsły, deszcz rozmazał makijaż i potargał włosy. Albo wcześniej płakałaś. W każdym bądź razie musiało coś się stać, gdyż jeśli chodzi o wiadomości, to nie raz wysyłaliśmy jeszcze bardziej kretyńskie i nikt nie miał z tym problemów. Nieważne, że tym razem po prostu pomyliłem numery.
- Zadzwoń do mnie od czasu do czasu, zanim pojawisz się na wycieraczce. Może przynajmniej zdążyłbym się ubrać, a nie witać cię w samych slipkach? - zażartowałem, lecz po chwili utwierdziłem się w przekonaniu, iż nie jest to twój najszczęśliwszy dzień. Albo masz okres. Albo inne babskie problemy. Posłałaś mi ostre spojrzenie. - Wszystko ok? - wpuściłem cię do środka, pytając retorycznie.
- Kurewsko daleko od ok - mruknęłaś chłodno.
- Rozumiem, rozumiem. Coś się trochę pojebało, tak? Ale może zrobię herbaty? Herbata dobra rzecz - stwierdziłem udając się do kuchni. Nie chciałem naciskać. Będziesz chciała, sama mi opowiesz. Za to przy ciepłym napoju z pewnością rozmawia się swobodniej. Gdy zachwiałaś się przy stole, obdarzyłem cię podejrzliwym spojrzeniem. - Jas, jesteś pijana? - zapytałem, na co pokręciłaś przecząco głową. - Ile widzisz palców? - wyciągnąłem rękę przed twój nos, którą zaraz od siebie odsunęłaś. Na dnie torebki znalazłaś papierosa, szukając też zagorzale zapalniczki. Kiedy umieściłaś go między wargami, a w powietrzu zaczął unosić się gorzki zapach dymu, nawet nie protestowałem. Zamieniasz się w kompletną sukę, kiedy masz zły humor i ktoś cię denerwuje. Bałbym się, że rzucisz we mnie wazonem albo oblejesz wrzątkiem. Gdybyś kopnęła mnie z całej siły w  dopiero co wyleczoną kostkę, także nie wywarłoby to na mnie większego wrażenia. To wszystko co masz, kiedy życie się chrzani, zapalić i się nie odzywać, dym zakrywa całe to gówno. Mówisz, że tylko dzięki niemu jeszcze nie zwariowałaś, papierosy utrzymują cię przy życiu, aż do śmierci. Dziwne.
- Obojętnie - wzruszyłaś ramionami, odbierając gorący kubek. Nic nie mówiłaś, więc trwaliśmy w ciszy. Z sekundy na sekundę robiła się coraz bardziej złowroga.
- Nie musimy nic do siebie mówić, ale moglibyśmy chociaż przyjemniej pomilczeć - stwierdziłem, nadal przyglądając się twojej twarzy.
- Och, Wilshere - westchnęłaś zirytowana. Zirytowana zawsze mówiłaś do mnie po nazwisku. I gestykulowałaś rękoma niczym rodowita Włoszka. - Po prostu najzwyczajniej wkurwia mnie fakt, że ludzie, którzy są dla mnie ważni, z czasem traktują mnie jak powietrze. A później ni stąd, ni zowąd pytają się czemu jestem w złym nastroju, bądź nie mam ochoty z nimi gadać - uśmiechnęłaś się sztucznie, a ja byłem już pewny, że chodzi o mnie. W myślach przeklinałem Szczęsnego, który był jednym z największych plotkarzy w klubie. Poznaliście się już jakiś czas temu na imprezie i dogadywaliście się dosyć dobrze, może ze względu na wspólne pochodzenie z Polski. Naprawdę nie musiał mnie wyręczać w informowaniu znajomych o niektórych rzeczach. Zwłaszcza tych dość prywatnych. Kretyn.
- Miałem ci powiedzieć - odparłem, co było dosyć marnym wytłumaczeniem, lecz prawdziwym. Chyba bałem się twojej reakcji.
- Kiedy? Jak zobaczę wasze zdjęcia na jakiejś stronie internetowej? Dzwoniłam do ciebie dwadzieścia jeden razy, Jack! - zapytałaś z wyrzutem, które wywarło u mnie uczucie, jakbym naprawdę cię zdradził. Mógłbym przysiąc, iż czułaś się podobnie. Tu wcale nie chodziło o to, że sobie kogoś znalazłem. Miałaś pretensje, bo nic o tym nie wiedziałaś, a ja wcale nie byłem skory do rozmowy na owy temat. To trochę śmieszne i nieprawdopodobne - zwykłe słowa nie chciały przejść mi przez gardło, jakbyśmy co najmniej rzeczywiście byli parą. - Smuci mnie to, że dla innych mogę zrobić wszystko, a gdy potrzebuję kogoś chociażby, żeby wspólnie wypić herbatę wieczorem i zapalić papierosa, to nikogo dla mnie nie ma... - dodałaś. Właśnie. Nie lubię widzieć dna kubka, bo to oznacza, iż trzeba ruszyć tyłek, by nastawić wodę. Piliśmy drugą herbatę, która zaczynała się kończyć. Tobie smakowała jak pożegnalna.
- Przecież właśnie to robisz.
- Bo do ciebie przyszłam?! Nawet nie raczyłbyś się odezwać i spytać jak leci - znów spiorunowałaś mnie wzrokiem. Wyciągnąłem więc telefon, wybierając numer, a ty uniosłaś zdziwiona brwi. Zaraz rozległ się dźwięk Muse - Panic Station, dzwonek twojej komórki. Wywróciłaś oczami, naciskając zieloną słuchawkę. 
- Cześć, jak się trzymasz? - zapytałem, choć siedzieliśmy od siebie dosłownie dwa metry.
- Dobrze. Chyba nie spodziewasz się innej odpowiedzi - odpowiedziałaś z udawaną słodyczą w głosie.
- Czasami bywasz szczera... - nie zdążyłem dokończyć zdania, a już usłyszałem znajome pikanie w telefonie i twoje oschłe spierdalaj. Wówczas wstałaś jeszcze bardziej rozgniewana, ruszając w stronę wyjścia. Ale ile razy obracamy się na pięcie udając, że jesteśmy źli, z nadzieją, że złapią nas za rękę? To dokładnie nasza przyjaźń. Kiedy na spierdalaj idę dalej za tobą bo wiem, że masz problem oraz lubisz robić aferę. Przytuliłem cię od tyłu, choć na początku wcale na to nie pozwalałaś. Jesteś straszną panikarą i histeryczką, wiesz? Nie odwróciłaś się. Nadal nie byłaś w stanie na mnie spojrzeć. Gdybyś to zrobiła, mogłabyś mnie znowu spoliczkować. Albo się rozpłakać. Albo pocałować. Nie wiedząc, co jest słuszne, co jest błędem, a co szaleństwem. Przecież byłaś zdolna do wszystkiego.
- Ej, uspokój się. Masz zły dzień, trochę namieszałem, ale naprawdę nie musisz trzaskać drzwiami, czy coś w tym stylu.
- Mam zły dzień od paru dni - wymamrotałaś, obracając się wreszcie w moją stronę. Twoje usta przylegały do mojej klatki piersiowej, dlatego trudno było ci mówić. Odgarnąłem przynajmniej zasłaniające cię włosy, by móc cokolwiek zrozumieć. - Teraz psujesz mi wszystkie ulubione miejsca, bo kiedy cię nie ma, na piwie ze znajomymi... Kiedy cię nie ma, nudzę się. Pogoda jest ładna, ptaki śpiewają, wino smakuje... Ale nie ma zabawy.
- Przecież to nie koniec świata, Jas. Po prostu dwadzieścia cztery godziny to trochę za mało - westchnąłem, nadal nie wypuszczając cię z objęć. - I nie bądź taką egoistką - zaśmiałem się. Ty jak zwykle nadal byłaś markotna, trochę smutna, trochę oczy się szkliły, a mimo wszystko ciągle ładna. 
- Odwiedzisz mnie czasem, tak bez zobowiązań i świadomości, że za godzinę umówiłeś się z nią na randkę? - zapytałaś cicho, licząc na pozytywną odpowiedź. Znów mogłaś usłyszeć mój śmiech.
- Ta wrażliwość kiedyś cię zabije, dziewczyno. Weź się ogarnij, mała. O życiu póki co wiemy tyle, co i nic. Będzie gorzej, zobaczysz. Przecież nic się nie kończy, niewiele się zmienia - pokręciłem głową, obiecując po raz setny, że nie dam ci o sobie tak łatwo zapomnieć. Cza­sem nasz ból przy­biera wy­miary Mount Eve­res­tu. Wte­dy możemy powiedzieć, że rzeczy­wiście je­dynym co pod­trzy­muje nas przy życiu jest te dwadzieścia parę pro­cent tle­nu w powietrzu. Chyba zdarzało się ci to dość często, skoro rzeczywiście byłaś przekonana, że jakakolwiek osoba trzecia będzie w stanie zniszczyć naszą znajomość. No błagam. Wiem, lubisz mnie naprawdę, skoro piekielnie boisz się o mnie, kiedy niepokój nie pozwala ci oddychać, strach zatyka arterie i odbiera rozum.
- Czyli tak? 
- Oczywiście. Tak mi się wydawało, jakby obietnica jesteśmy przyjaciółmi mówiła razem mimo wszystko i wszystkim i patrzcie na nas jak tylko chcecie, my mamy coś ponad was, bo mamy siebie. To, że ją kocham niczego nie zmienia, Jas. Jakby zabroniłaby mi z tobą rozmawiać, to wyleciałaby z mojego życia jako pierwsza. Z resztą dobrze o tym wiesz. Ej, przestań. Stop. Nie płacz. Słyszysz? - uniosłem twoją twarz lekko do góry, by móc zobaczyć te kocie, zapłakane oczy. Rzadko płakałaś, bo na ogół, myślę, że robiłaś to po kryjomu w towarzystwie poduszki. Jeśli w ogóle.
- Traktuj mnie jak chcesz, ale postaraj się nie zapomnieć.
- Więc nie masz nic przeciwko temu, żeby tratować cię jak chomika? - zażartowałem, muskając lekko w skroń. Wytarłaś mokre policzki, wtuliłaś się we mnie, a gdy zamknąłem oczy, pomyślałem, że to całkiem przyjemne I wiem, że to co jest między nami do tej pory, mogę nazwać prawdziwą przyjaźnią, taką która uszlachetnia i jest najważniejsza i niezbędna. Ciągle pamiętam dzwonienie domofonem w środku nocy do mieszkań bogu ducha winnych ludzi i przedstawianie się jako Spongebob, przesyłki kurierskie, proszę otworzyć. Nic nie sprawiało mi tyle zabawy. Jesteś ujmującą osobą, jeśli tylko ktoś zdoła się przebić przez siedemnaście warstw twojego cynizmu.
- Dobra, powiedzmy, że mi przeszło - uniosłaś delikatnie kąciki ust ku górze.
- Hej, Jas...
- Hm? - popatrzyłaś pytająo.
- Bo się jakoś tak dziwnie smutno zrobiło. Więc teraz zgasimy światło i do rana nie będziemy mieć żadnych zmartwień, a rano, jeżeli nam się zechce, postaramy się o nowe. Potem jak zwykle zrobisz nam rano kanapki i pobrudzisz się dżemem i będzie normalnie. Dobrze?
- A twoja nowa miłość? Nie przychodzi do ciebie na noc? - spytałaś niepewna pomysłu.
- Walić to. Ona nie umie grać w Fifę - wzruszyłem ramionami, rozbawiony. Skoro nie widzieliśmy się dobrze ponad tydzień, to przecież jeden wieczór możemy spędzić razem. 
- Jesteśmy pojebani. To pewne - roześmiałaś się, wreszcie w stu procentach szczerze.

Autorka: Rozdział jak rozdział, ale uprzedzę wasze pytania - Wojtek nie odegra tu żadnej większej roli. Tym razem panu dziękuję i jedynie czekam, aż stanie między słupkami na meczu z Manchesterem United. Może tym razem nie wpuści aż ośmiu szmat? :)

czwartek, 25 października 2012

zasady gramatyki

Początki zawsze są trudne. Wiesz, naprawdę wymagasz cierpliwości, zwłaszcza jeśli chodzi o oprowadzanie cię po mieście. W nowej pracy miałaś wystarczająco dużo roboty, twój codzienny kurs opierał się na schemacie mieszkanie - firma - kolacja w jakiejś restauracji, więc nawet nie zdążyłaś poznać naszego Londynu. To mnie kopnął w tyłek ten zaszczyt, by pokazać ci stolicę Anglii, zgubić cię sześćdziesiąt osiem razy wśród tłumu ludzi oraz wytłumaczyć gdzie nigdy, przenigdy nie powinnaś jadać sushi. Bywałaś naprawdę irytująca stojąc na przejściu jak słup soli zamyślona, potrącana przez pieszych, kiedy ja znajdowałem się już po drugiej stronie, machając rękami jak skończony idiota abyś wreszcie się ocknęła. Nie pamiętam ile razy wołałaś gdzieś na ulicy ej ludzie, Jack Wilshere! Bardzo bawił cię mój grymas, dedykowany tylko i wyłączanie tobie, kiedy byłem zmuszany do rozdawania autografów i pozowania z kibicami, którzy blokowali nam przejście. Ty wtedy stawałaś gdzieś z boku i śmiałaś w najlepsze, wiedząc jak bardzo w tym momencie cię nienawidzę. Miałaś też świadomość, że kocham swój klub, więc nie odmówię nikomu. A kiedy brało nas na zwierzenia kupowaliśmy alkohol. Też go sobie  nie odmawialiśmy.
- Tylko piwo ratuje sytuację - mówiłem, bo przecież jesteśmy młodzi. Siadaliśmy na dachu mojego domu, wychodząc przez okno. Śmialiśmy się chyba ze wszystkiego, opowiadałaś o swojej pracy, o cycatej blond sekretarce, której poczucie i intelekt uparły się, że nigdzie dalej nie idą, zatrzymując się gdzieś w okolicach drugiej klasy podstawówki, o Grubym Joe, który ciągle cię podrywał, a raz oblał kawą, o Katie, która jest lesbijką z heteroseksualną przeszłością, więc nie może tego odżałować. Nadrabia sobie, co czwartek chodząc do największego, gejowskiego klubu w mieście, poznając panienki na jedną noc. Patrz, a mówi się, że to domena mężczyzn. Katie lubi białą czekoladę, filmy z George Clooneyem i czytać Vogue'a w sobotni wieczór. Mimo wszystko podobno się kolegujecie, a ty cieszysz się ze swojego zawodu, choć doskonale wiem, że wolałabyś zostać artystką niezależną. Masz w pokoju czarną ścianę, taką jak tablica w szkolnej sali, na której kreślisz kredą rysunki i zapisujesz ważne notatki. Kiedyś pozwoliłaś mi się tam podpisać. Zrobiłem to białą farbą, żebyś przypadkiem nie zmazała dopisku dla najukochańszej wredoty. Często odwiedzasz galerie czy wystawy, jednak sam jestem w tym kompletnie zielony. Pozostanę raczej przy piłce.
- Kurwa mać - syczałaś, nie mogąc otworzyć butelki. - Co to za cholerstwo? - mówiłaś po polsku, co bardzo mnie drażniło. Dzięki naszej znajomości poznałem jedynie przekleństwa, a reszta brzmiała gorzej niż chiński. Nie raz dochodziło do kłótni między nami. Wtedy jak na złość nawijałaś w swoim ojczystym języku, więc wyłapywałem jedynie wulgaryzmy. Pomimo drobnych sprzeczek nie wymieniłbym cię na żadną inną, chociażby ze względu na idealne zrozumienie pod kątem muzyki. Wspólnie do tej pory śpiewamy piosenki Ushera w samochodzie i zawsze mnie ganisz za zbytnie wczuwanie się w utwór oraz zamykanie oczu podczas prowadzenia. Jeśli chodzi o sprawy miłosne też jesteśmy zgodni. To jeszcze nie nas czas, zdecydowanie. Dlatego często naśmiewaliśmy się z naiwnych, nieszczęśliwie zakochanych par, bo nas ten problem po prostu nie dotyczył.
- Biedna. Myślała, że była wyjątkowa i nigdy o niej nie zapomni - śmiałaś się, gdy opowiadałem o byłej dziewczynie jednego z Kanonierów. Na temat naszej znajomości nigdy nie musieliśmy wymieniać zdań. Wszystko było jasne. Oczywiście - lubimy się, czasami śpimy w jednym łóżku, chodzisz w moich koszulkach i wyżerasz resztki żelków, zostawiając tylko te lukrecjowe, pewnie kiedyś widziałem cię nago, a na pewno bez makijażu. Możliwe, że zrobiliśmy coś zupełnie głupiego po pijaku, jednak niezaprzeczalnie nic wielce romantycznego nas nie łączy. W każdym razie byłaś także moim największym wybawieniem, kiedy kontuzja, której niestety się nabawiłem trwała w nieskończoność. Przychodziłaś rano, zaraz po tym jak wracałem z rehabilitacji. Przynosiłaś drugie śniadanie, wiedząc, że moja lodówka świeci pustkami, a kiedy już usiądziemy nikomu nie będzie chciało się ruszyć do sklepu. Losowanie kto to uczyni też zrobiło się nudne. Oboje oszukiwaliśmy jak tylko się dało, by zostać w domu.
- Biała, ale mleka tylko odrobinę, bez cukru. Tak, wiem, pamiętam - mówiłem gdy stawałaś w drzwiach. Zawsze ta sama kawa i twoje bose stopy na ciemnych panelach. Nie znam nikogo, kto byłby równie uzależniony od kofeiny. - Jas, ile razy mam powtarzać, że tu się nie pali? - wzdychałem zirytowany, stawiając przed tobą kubek i zabierając papierosa z twojej ręki, by go wyrzucić. Czasami miałem ochotę zgasić ci go na czole. Serio. Mówiłem Jas, bo Jaśmina z moim brytyjskim i jak to określiłaś - seksownym akcentem, brzmiała co najmniej śmiesznie. Imię to nic, każ Anglikowi wymówić twoje nazwisko. Brząszcz. Do tej pory nie mam pojęcia jak to się czyta. - Kiedy wreszcie rzucisz to gówno? - pytałem.
- Kiedy wreszcie pojmiesz, że ty masz futbol, a ja papierosy?- przechylałaś głowę w bok, przedrzeźniając i uśmiechając się delikatnie. Z reguły włosy miałaś związane w zabawnego koka na samym czubku głowy oraz  wpiętych parę wsuwek dookoła. 
- Dać ci drinka i szluga, a będziesz szczęśliwa w każdym towarzystwie, co?
- Ej, nie popadajmy w skrajności. Nie rób ze mnie gówniary - odparłaś rozbawiona.
Późnymi weekendowymi popołudniami włączaliśmy Fifę i bywało, że kończyliśmy grać koło trzeciej w nocy. Nie wiem jakim cudem będąc kobietą, potrafisz wygrywać mecz za meczem. To jakaś magia.
- Witamy państwa, w dzisiejszym meczu Arsenal zmierzy się z Barceloną... - dobiegały odgłosy z głośników konsoli. Zawsze wybierałaś kataloński klub, choć nie przypominam sobie abyś była jakąś szczególną fanką La Ligi.
- A zajebisty talent Jaśminy pięknie rozgromi  marnego Wilshere'a i resztę The Gunners - dodawałaś prawie zawsze, by później odstawiać taniec zwycięstwa przed plazmą. Mogliśmy tak pić napoje procentowe lub też nie, grać, oglądać filmy albo siebie nawzajem. W każdym bądź razie nigdy się nie nudziliśmy. Gdy pewnego razu leciała jakaś tandetna komedia, a bohaterowie wymieniali między sobą kiepski dialog, spodobał mi się tylko jeden fragment.
- Przepraszam, czy coś się pani stało? - pytała ekspedientka.
- Mi? - główna postać popatrzyła na nią zdziwiona.
- Tak. Jest pani w piżamie, a to jest sklep - sprzedawczyni uniosła brwi do góry z pogardą.
- A, tak. Faktycznie - zero jakiegokolwiek przejęcia w głosie klientki, jakby słowa kobiety były oczywistością.
- Może mogłabym jakoś pomóc, coś dla Pani zrobić, do kogoś zadzwonić? - patrzyła litując się.
- Czerwone Marlboro i wódkę poproszę.
Zawsze owa część kojarzyła mi się z tobą. Szczerze mówiąc, nie zdziwiłbym się, jeśli taka scena miałaby kiedyś miejsce w twoim życiu realnym. Gdybyś przyszła do czyjegoś mieszkania z ostrym narzędziem w ręku, pewnie jeszcze pytałabyś czemu domownicy zadają durne pytania w stylu kim jesteś? po co ci ten nóż? W pewnym rodzaju byłaś wariatką. Mówi się często na kogoś: "zwariowała", a czasami "odchodzi od zmysłów", co cię bardzo drażni. W końcu to tak, jakby zmysły były jakimś kierunkiem, domem, z którego można wyjść, albo obcym krajem, do którego się wyjeżdża. Ale kiedy się wariuje, wcale się nie zmienia miejsca, lecz zostaje się tu, gdzie się jest. Tylko wchodzi ktoś inny. Dlatego definitywnie wolimy to pierwsze określenie. 
Wyrwałaś mi mój najcieplejszy koc, którym okrywałem się, śledząc fabułę tej głupkowatej produkcji. 
- Ej! - krzyknąłem, czując nagły chłód. To w końcu jedno z najbardziej nieprzyjemnych doznań. - No co?
- To, że jesteś większy nie znaczy, że możesz tak bezczelnie przywłaszczać sobie cały koc - odparłaś, szarpiąc materiał.
- Wolny kraj - wzruszyłem ramionami, pakując do buzi kolejną porcję popcornu i znów opatulając stopy.
- Sprzeciw. Od kiedy zacząłeś podbierać mi kredkę do oczu żeby jej użyć, zawołać mnie oraz wykrzyczeć patrz, jestem pandą! zostałam władcą. Wyglądałeś trochę jak przedszkolak jarający się nowymi pastelami. Ale wracając do tematu; rozumiesz, monarchia despotyczna. Muszą tu panować jakieś zasady - powiedziałaś.
- Ostatnio twierdziłaś jeszcze, że jedyne zasady jakich się trzymasz, to zasady gramatyki. W szczególności, że spokój występuje tylko w liczbie pojedynczej - pokazałem ci język, wypominając ostatnie słowa i cytując je ze skrupulatnością. Nasze przekomarzanie się chyba nigdy nie miało końca. Do tej pory nie ma. Inaczej tęskniłbym za takimi wieczorami, które zaraz po piłce stanowią niemałą rozrywkę.
- I tak jest, Jackie. Monarcha despotyczny wcale prawom podlegać nie musi. Poddani za to tak - zaśmiałaś się, wchodząc pod koc i dźgając mnie palcem w żebra, abym ułożył się inaczej. Czasami wkładałaś palce w moje dołeczki w policzkach. Uważałaś, że są urocze i powodują, iż ludzie wydają się być słodcy oraz kochani. To taki darmowy prezent od losu, dzięki któremu łatwiej zdobyć zaufanie. Nie mam pojęcia ile w tym racji. Wolałbym mieć twoje piegi. Nie wyobrażam sobie ciebie bez piegów. Masz je tylko na nosie, a wyraźniejsze stają się w lato.
- Ale z ciebie zrzęda, Jas. I nie mów do mnie Jackie - dla wygody nas obojga objąłem cię ramieniem. Położyłaś głowę na moim torsie, śledząc obraz w telewizorze. To przyjemne dotykać kobietę bez zbędnych nadziei i zobowiązań. Nadal pachniałaś zieloną herbatą. Cholera, zauważyłaś, że przywiązujemy zbyt dużo uwagi do głupich szczegółów? A potem ponownie ukradłaś mi koc, czyniąc mnie na dodatek żywą poduszką.

niedziela, 14 października 2012

intro

Zawsze bardzo obawiałaś się nowych początków, planując każdy najmniejszy ułamek sekundy, jakby jakakolwiek zmiana miała wywrócić twoją dotychczasową codzienność do góry nogami. Gdyby ktokolwiek zapytał ciebie co w życiu jest najtrudniejsze, pewnie odparłabyś, że nic, bo po prostu nie chciałoby ci się dłużej dumać nad ową zagadką ludzkości. Jednak doskonale wiedziałaś, iż to właśnie zmiany były elementem najtrudniejszym do wykonania. Jeśli któryś człowiek byłby podobny do ciebie, to każdy tydzień zaczynałby od postanowienia, że będzie więcej czytać, mniej jeść, ciężej pracować, rozsądniej pić i bardziej dbać o siebie. I każdy tydzień kończyłby atakiem nienawiści do siebie samego, bo nic nie przeczytał, za dużo zjadł, był do tyłu z pracą, nie ćwiczył i był niedospany. To nie tak, że nigdy ci się nie chciało. Po prostu miałaś za dużo ambicji, za mało czasu i za wiele rzeczy, które potrafiły zbyt szybko rozproszyć twoją uwagę oraz zniszczyć zaangażowanie. Przez to szybkie zainteresowanie czymś zupełnie odmiennym nie musiałaś na szczęście  obawiać się rutyny. Czasem wspominałaś również, że nie jesteś szczęśliwa. Oczywiście, według kolei rzeczy wychodziłaś do znajomych, śmiałaś się naprawdę szczerze i było całkiem miło, ale kiedy wracałaś do domu czułaś coś zupełnie przeciwnego. Wszyscy w końcu mówili, że trzeba mieć wyjebane, więc ty też miałaś, ale jak nikt nie widział to było ci kurewsko smutno. Po prostu uważałaś, iż najwidoczniej aby osiągnąć szczęście trzeba spełnić trzy warunki: być imbecylem, być egoistą i cieszyć się dobrym zdrowiem. Bez tego pierwszego ani rusz, wszystko stracone. A przecież głupia nie byłaś ani nie jesteś. Dobra. Może czasami. Albo po prostu tak Bozia skonstruowała twoje jestestwo, jak każdego normalnego człowieka, abyś mogła uczyć się na błędach. Robisz to chyba jako jedna z niewielu. Odkąd pamiętam bardzo kochałaś Kraków i zawsze darzyłaś go sentymentem, jednak Warszawa (bo w końcu tam znalazłaś się po licznych zawirowaniach) przyprawiała cię o wymioty. Może nie przez samą architekturę miasta czy zapach, a świadomość mieszkania z ojcem. Chyba nigdy nie mieliście wspólnych tematów do rozmów. Wiesz, że naprawdę często narzekałaś na te dawne, wspólne, wymuszone kolacje bez słowa? No, ale przecież gdzieś trzeba było ukończyć studia, a stolica stanowiła dość kuszącą możliwość. Pewnie najchętniej wybrałabyś coś nietuzinkowego i mało obleganego, jednak myśląc perspektywistycznie zdecydowałaś się na kierunek, który mógłby przynieść w przyszłości dochód trochę większy niż średnia krajowa oraz niekoniecznie skazać cię na mieszkanie pod mostem. Tymczasem okazało się, że to nie edukacja była jedną z poważniejszych decyzji w twoim życiu, bo wyżej na podium stanęła przeprowadzka - do Anglii. Miałaś ogromny chaos w głowie i pewnie powinnaś była notować to wszystko w jakimś pamiętniku, ale bałaś się, że nawet on będzie chciał rzygać twoim pierdoleniem. Zostawienie tego dla siebie, też wydawało się być ryzykowne, bo w końcu istniała szansa, że wszelkie oszczędności zainwestujesz w Milkę albo wykupisz cały magazyn bananowych lodów. Przecież twoje życiowe motto stanowiło zdanie W świecie pełnym niepewności lepiej nie zwlekać z czekoladą. Przygodę z Londynem rozpoczęłaś natomiast od telefonu koleżanki. Związana tak jak ty z marketingiem zaoferowała ci pracę, w której miałaś pomagać jej firmie w organizowaniu sportowych imprez. Długość twojego wahania była wprost proporcjonalna do długości jej zapewnień, iż jesteś najbardziej nadającą się do tego osobą. Poznaliśmy się na jednym z takich eventów. Ot co, zwykła rozmowa przy drinku, na przyjęciu naszpikowanym gronem angielskich piłkarzy. Od razu wiedziałem, że na pewno nie pochodzisz z Wielkiej Brytanii. Choć perfekcyjnie radziłaś sobie z językiem, to odrobinę zdradzało cię poczucie humoru i uroda. Uroczo się śmiałaś. Wiesz, nie pamiętam dokładnie od jakiego tematu zaczęła się nasza konwersacja, ale po paru sekundach byłem pewny, że jesteś kimś nieprzeciętnym. W pamięć najbardziej wpadły mi twoje słowa, kiedy zapytałem:
- Masz tutaj jakiś przyjaciół?
- Co to są przyjaciele? - odpowiedziałaś pytaniem na pytanie, całkiem szczerze i z powagą. Odgarnęłaś swoje ciemne, gęste włosy do tyłu. Ich kolor chyba ani trochę nie zmienił się do dziś, prawda? Ładnie ci w brązowym. Pamiętasz jak kiedyś coś ci strzeliło do głowy i pragnęłaś za wszelką cenę udać się do fryzjera, bo zachciałaś czerwonej farby? Nie dotarliśmy tam w końcu, bo po drodze zdążono okraść nas z portfeli. Chyba trochę się wtedy zezłościłaś, znów śmiesznie marszcząc nos i puszczając wiązankę przekleństw (bo jak zwykle to przecież moja wina, gdyż jestem jedynie roztrzepanym głupim piłkarzykiem, który miał ładnie pilnować torebki i przestać nosić ten cholerny portfel w tylnej kieszeni spodni), ale widzisz - to nie był przypadek. Wszelkie znaki na niebie i ziemi zwiastowały, że wyglądałabyś jak niedorobiona Arielka.
- No wiesz, ludzie z którymi spędzasz czas. Ludzie, którym się zwierzasz - pewnie wzruszyłem wtedy ramionami, nie pamiętam.
- A tacy niewidzialni się liczą? Jeśli tak, mam pana Stasia Michasia i elfa Psotka Chichotka. No i kota.
I od tej pory zostałem twoim przyjacielem. Widzialnym. Takim trochę bardziej realnym oraz odrobinę fajniejszym. W końcu pokazując się ze mną na mieście zawsze mogłaś liczyć, że napadnie nas tłum sikających w majtki fanek, albo na jakimś serwisie z gorącymi plotkami staniesz się moją dziewczyną/żoną/kochanką. Nie dawałaś się szybko poznać. Kiedy o coś pytałem często mówiłaś powiem ci jutro, opowiem ci innym razem. To jutro, to chyba do dziś tajemnicza kraina, w której przechowuje się dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzkiej produktywności oraz tyleż samo osiągnięć, gdyż tak naprawdę nadal nie wiem czy aby na pewno kiedykolwiek doczekam się tego magicznego dnia.

Autorka: Potrzymam was trochę w niepewności i jeszcze nie zdradzę bohaterów, a co!